Oskar Górzyński: Czy Ameryka Trumpa należy do Zachodu?
Pierwsze zagraniczne tournee prezydenta USA dobitnie pokazało, że więcej łączy go z bliskowschodnimi despotami niż przywódcami krajów Zachodu.
Korespondent brytyjskiego "The Times" opisuje scenę z zakończonego w sobotę szczytu G7 w Taorminie: sześciu liderów państw grupy spaceruje wspólnie kamiennymi uliczkami sycylijskiego miasteczka. Za nimi, daleko z tyłu podąża Donald Trump, jadąc samotnie wózkiem golfowym. Trudno o bardziej dobitną symbolikę. Nie tylko dlatego, że wytykający swoim konkurentom z kampanii wyborczej brak wigoru i kondycji samozwańczy samiec alfa nie był w stanie dotrzymać tempa swoim kolegom z Europy i Japonii. Scena jest symboliczna ze względu na dystans - fizyczny, polityczny i kulturowy - jaki dzielił przywódcę największego mocarstwa od reszty liderów "wolnego świata". Dystans, który w niedzielę dodatkowo podkreśliła kanclerz Niemiec Angela Merkel, mówiąc o tym, że Europejczycy nie mogą już w pełni polegać na Stanach Zjednoczonych.
Cała europejska część podróży amerykańskiego prezydenta - przed Taorminą była wizyta w Watykanie oraz szczyt NATO w Brukseli - obfitowała w momenty, które unaoczniały dystans i dyskomfort Trumpa wśród demokratycznych przywódców. Było to tym bardziej widoczne w kontraście z pierwszą, bliskowschodnią częścią wyprawy, podczas której Trump, fetowany przez arabskich i muzułańskich despotów i pół-despotów czuł się jak ryba w wodzie. Podczas gdy rozmowy w Brukseli i na Sycylii były trudne i mało produktywne, w Rijadzie Trump bez problemu dogadywał się z królem Salmanem czy prezydentem as-Sisim (ich wspólna fotografia z otwarcia centrum antyterrorystycznego w Rijadzie jest bez wątpienia najbardziej ikonicznym zdjęciem tournee). Podczas gdy w Belgii jego interakcje z zachodnimi przywódcami były pełne niezręczności i napięć, w Arabii bez skrępowania tańczył . Podczas gdy w Taorminie samotnie jechał wózkiem golfowym, w Rijadzie w przejażdżce towarzyszył mu król Salman. Ale nie chodzi tylko o gesty. Jeszcze bardziej wymowne były słowa. Dla Sisiego i Saudów Trump miał same pochwały i zero krytyki.
- Nie przybyliśmy tu, by was pouczać - zapewniał w swoim przemówieniu do liderów świata muzułmańskiego w Rijadzie.
Kontrast tego przemówienia z tym wygłoszonym w Brukseli w nowej siedzibie NATO nie mógł być większy. Tu od krytyki Trump nie tylko się nie powstrzymywał, lecz od niej zaczął. W ostrych słowach mówił o długu państw Sojuszu wobec Ameryki, na dodatek - wbrew zapowiedziom - nie wyrażając wprost poparcia dla zasady obrony kolektywnej zawartej w artykule V Traktatu Północnoatlantyckiego. Owszem, krytyka była po części słuszna, ale biorąc pod uwagę kontekst: odsłonięcie pomnika upamiętniającego zamach 11 września, który stał się jedynym w historii powodem uruchomienia artykułu V. przez sojuszników - jego słowa były wymowne. Tym bardziej, że decyzja państw NATO o uruchomieniu klauzuli "jeden za wszystkich, wszyscy za jednego" i wysłaniu wojsk do Afganistanu kosztowała ich życiem ponad tysiąca żołnierzy.
Trwa ładowanie wpisu: twitter
Trump, przywódca niezachodni
Wytłumaczenie tego kontrastu jest proste. Nie chodzi tu tylko o pieniądze, które Saudyjczycy i inni wydali na amerykańskie uzbrojenie. Pod względem wyznawanych wartości, mentalności i osobowości obecny prezydent USA ma po prostu znacznie więcej wspólnego z despotami wszelkiej maści niż z liderami demokratycznego Zachodu. To nie przesada. To człowiek, którego preferowaną strategią przeciwdziałania terroryzmu jest "bomb the shit out of ISIS" i zabijanie rodzin terrorystów. Trump potrafi znaleźć pochlebne słowa dla Władimira Putina, Sadama Husajna, a nawet Kim Dzong Una. W rzeczy samej, podczas wizyty Trumpa w Arabii Saudyjskiej opublikowano zapis jego rozmowy z prezydentem Filipin Rodrigo Duterte (który sam lubi porównywać się do Trumpa), znanym ze zbrodniczej polityki hurtowego i bezprawnego zabijania dilerów narkotykowych. Trump rozpoczął rozmowę od gratulacji za "niewiarygodną robotę" jaką wykonuje Duterte w swoich zmaganiach z narkotykami.
- Wiele krajów ma ten problem, my też mamy ten problem, ale pan robi z tym wspaniałą robotę i chciałem tylko panu to powiedzieć - wyznał prezydent USA.
Wartości mają znaczenie
Oczywiście, zachodnia polityka promocji demokracji i praw człowieka jest naznaczona hipokryzją, zaś zachodni przywódcy mają za sobą długą historię sojuszów ze zbrodniczymi reżimami i działania według rooseveltowskiej zasady "on może być sukinsynem, ale jest naszym sukinsynem". Ale między tym zachowaniem i zachowaniem Trumpa jest fundamentalna różnica. Roosevelt i inni usprawiedliwiali poparcie dla "sukinsynów" innymi względami czy potrzebami strategicznymi. Trump z sukinsyństwa robi cnotę i chwali despotów niezależnie od ich ideologicznej i geopolitycznej orientacji. O ile w kwestii wartości zachodni przywódcy w wielu przypadkach mówili jedno, a robili drugie, Trump nawet nie próbuje udawać, że mu na nich zależy.
Tymczasem nawet jeśli uznamy, że promocja zachodnich wartości w polityce zagranicznej jest jedynie fasadą (choć osobiście jestem daleki od takiego myślenia), to ma ona bardzo konkretne znaczenie. Prawa człowieka i swobody obywatelskie, wywodzące się z tradycji chrześcijaństwa i humanizmu, stanowią o "soft power" Zachodu - co decyduje o jego przewadze w niemal każdym obszarze polityki i ułatwia zawieranie sojuszów. Przede wszystkim jednak są one tym, co stanowi o tożsamości Zachodu. Bez nich, o Zachodzie w ogóle nie można mówić. W czasach, kiedy hegemonia naszej cywilizacji jest zagrożona, są one ważniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Dlatego trudno nie zgodzić się z ostatnim tweetem zmarłego w sobotę Zbigniewa Brzezińskiego: "Wyrafinowane przywództwo USA jest konieczne dla stabilnego porządku światowego. Jednakże brakuje nam tego pierwszego podczas gdy to drugie stale się pogarsza".