Mariusz Staniszewski o ataku w Nicei: to nie jest nasza wojna
Dziś wszyscy współczujemy Francuzom. Ale poza wyrażaniem aktów solidarności musimy też wyciągnąć wnioski z tego, co stało się w Nicei, a wcześniej w Brukseli i Paryżu. Najbardziej jaskrawo jak tylko można widzimy dziś, do czego prowadzi polityka bezsensownej otwartości w przyjmowaniu imigrantów. Przed kolejnymi atakami nie uchroni Francuzów czy Belgów zbrojna interwencja w Syrii czy Iraku - pisze Mariusz Staniszewski, zastępca redaktora naczelnego "Wprost", w felietonie dla Wirtualnej Polski.
Przeczytaj też - Żakowski: w obliczu tragedii proszę o powagę
Przed zamachami w Paryżu eksperci od terroryzmu mówili, że atak we Francji jest kwestią czasu. Nie mylili się. Potem przekonywali, że nie da się zapobiec wszystkim kolejnym aktom terroru. Znów się nie mylili. Kraje Europy Zachodniej, które postanowiły rozwijać społeczeństwa multikulti muszą przyzwyczaić się do życia w nowej rzeczywistości. Strach i specjalne środki bezpieczeństwa staną się normą. Jak w Izraelu, jak jeszcze niedawno w Ulsterze czy w latach 70. w Niemczech czy Włoszech.
Tło zamachów, które wstrząsają Europą, nie jest militarne. Ataki nie wynikają z sukcesów lub klęsk terrorystów z Daesh, czyli tak zwanego Państwa Islamskiego. Ludzie są zabijani z powodów społeczno-religijnych. Najbardziej sfrustrowani nie są imigranci w pierwszym pokoleniu. Oni najczęściej doceniają, że w nowym kraju znajdują stabilizację i bezpieczeństwo. Są w stanie porównać warunki, jakie panowały w kraju, z którego przybyli, do tych, w którym przebywają. Paradoksalnie, w znacznie gorszej sytuacji są ich dzieci, które znają język nowego kraju, ale nigdy nie staną się obywatelami pierwszej kategorii. Mimo zaklęć o powszechnej równości, pozycja społeczna w krajach Europy Zachodniej zależy od koloru skóry i akcentu. Choć zdanie to jest bardzo niepoprawne politycznie, to jednak prawda jest brutalna. Dzieci i wnuki przybyszów z Bliskiego Wschodu i Afryki są więc skazani na bycie obywatelami drugiej lub trzeciej kategorii.
Sfrustrowani, a często jeszcze mający drobne konflikty z prawem (jak w przypadku większości terrorystów z Paryża czy Brukseli), stają się szczególnie podatni na agitację aktywistów islamskich. Ekstremiści wskazują im jasno wroga, który odpowiada za poniżenia jakich doznają. Pokazują drogę zemsty, która nie dość, że pozwoli odpłacić za krzywdy, to jeszcze jest drogą do raju.
Wobec takich wyzwań Europa wydaje się dziś bezradna. Jedyne na co dziś stać państwa zachodnie, to akcje militarne w Syrii, czyli daleko od własnego terytorium. Według zachodnich przywódców, mają to być uderzenia w samo centrum terroryzmu. Choć w dużej mierze niszczą bazy ISIS, osłabiając jej siły w Iraku i Syrii, to paradoksalnie ułatwiają agitację na terenie Unii Europejskiej oraz eskalują konflikt na Bliskim Wschodzie. Z jednej strony powodują radykalizację środowisk współpracujących z terrorystami z Daesh w Europie, z drugiej wywołują rzezie chrześcijan na Bliskim Wschodzie, bo przez islamistów są oni uznawani za sojuszników współczesnych "krzyżowców".
Jeśli dziś prezydent Francji zapowiada srogą odpowiedź organizatorom ataku, to w rzeczywistości może mieć na myśli wzmożenie ataków. Nawet jeżeli zdjęcia z bombardowań przyniosą na chwilę pozytywne reakcje francuskiego społeczeństwa, to ani na milimetr nie przybliży to Francji do uspokojenia sytuacji w wewnątrz tego państwa. Mieszkają tam przecież setki tysięcy, a może miliony młodych ludzi - potomków imigrantów, którzy nienawidzą Francji za to ona czym jest. Dla nich to ucieleśnienie braku zasad i rozkładu moralnego. Oni nie uznają i nie chcą uznać norm panujących we Francji, bo wypychają ich one na margines życia społecznego. Gwarantują im gorszą edukację i mniej płatną pracę niż rodowitym Francuzom. Nastroje radykalizują jeszcze fale kolejnych imigrantów, którzy zasilają armię sfrustrowanych.
Oczywiście istnieje realny związek między Daesh i eskalacją terroryzmu w Europie. W rzeczywistości największy wpływ na to mają miliardy dolarów, jakie islamscy ekstremiści otrzymują od państw, które walczą o hegemonię na Bliskim Wschodzie. Nie byłoby ISIS bez pieniędzy płynących z Arabii Saudyjskiej, Iranu, Kataru czy Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Każdy z tych krajów wspiera grupy walczące w Syrii i Iraku. Bez tego strumienia pieniędzy nie byłoby nowoczesnego uzbrojenia, żołdu, a nawet kobiet dla bojowników ISIS. Jeśli więc państwa zachodnie rzeczywiście chcą rozpocząć proces walki z terroryzmem od rozprawienia się z Daesh, to najpierw muszą skonfrontować się z głównymi dostawcami ropy.
To tu leży dziś klucz do zakończenia konfliktu, powstrzymania fali uchodźców i rozpoczęcia normalizacji sytuacji na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. Nawet jeżeli założymy, że państwa Unii Europejskiej wspólnie ze Stanami Zjednoczonymi są w stanie nakłonić lub zmusić liderów Bliskiego Wschodu do zaprzestania finansowania terrorystów - choć dziś wydaje się to mało prawdopodobne - to tylko w małym stopniu może to uspokoić sytuację wewnętrzną we Francji, Wielkiej Brytanii czy Niemczech. Ekstremiści już są w tych krajach i nikt nie wie, co z nimi zrobić. Żaden z krajów UE nie odważy się na stworzenie europejskiego Guantanamo, bo zbyt duży hałas podniosłyby organizacje broniące praw człowieka. Pamiętamy przecież dokładnie, jak bardzo nagłośniona została sprawa tajnych więzień CIA w Polsce i Rumunii. Terroryści chętnie korzystają więc z wolności, jaką gwarantują im zachodnie demokracje, by te demokracje zwalczać.
Mariusz Staniszewski dla Wirtualnej Polski
Mariusz Staniszewski - zastępca redaktora naczelnego tygodnika "Wprost", wcześniej był publicystą "Do Rzeczy" oraz redaktorem naczelnym kwartalnika "Rzeczy Wspólne". Kierował także działem krajowym "Rzeczpospolitej". Ukończył nauki polityczne na Uniwersytecie Wrocławskim.