Karolina Pietrzak: Warszawa nie jest przyjazną stolicą, tak samo jak Polska nie jest otwartym krajem
Co łączy odmowę przyznania polskiego obywatelstwa Irańczykowi i marsze młodych nacjonalistów ulicami Warszawy? Milczenie Andrzeja Dudy.
W lutym warszawiacy cieszyli się, że polska stolica znalazła się wśród 19 najbardziej otwartych i przyjaznych miast na świecie. Takie były wyniki badań Sociable Cities, poświęconych analizie zachowań społecznych oraz postaw obywatelskich. Wyprzedziliśmy m.in. kanadyjskie Vancouver, fińskie Helsinki, a nawet stolicę Niemiec - Berlin.
W tym samym czasie poznałam Salara Farsi. Irańczyka, który od 9 lat mieszka w Polsce. Tu studiuje i pracuje. We wrześniu zeszłego roku założył własną działalność gospodarczą i otworzył kawiarnię Brunet Kafe, która mieści się w sercu Warszawy. Od ponad pół roku funkcjonowania lokalu właściciel i jego pracownicy padli ofiarą aż pięciu ataków. Niszczono zamki, witryny kawiarni, padły też groźby pisemne, że jeśli Salar nie opuści miasta, "zostanie stracony".
Pomimo tego Salar chce zostać w Polsce. Nie wyobraża sobie życia w innym kraju. Tłumaczył mi wielokrotnie, że czuje się obywatelem Polski. Gdy zapytałam, co to dla niego oznacza, usłyszałam: - Prowadzę tu działalność gospodarczą, płacę podatki, zatrudniam Polaków, robię doktorat na Uniwersytecie Warszawskim – mówił jednym tchem. Opowiadał mi, że chce głosować, mieć wpływ na to, co się dzieje w kraju, w którym tak długo mieszka.
W zeszłym roku za pośrednictwem Urzędu ds. Cudzoziemców w Warszawie wysłał wniosek o nadanie obywatelstwa polskiego do Kancelarii Prezydenta. Na początku kwietnia otrzymał list z negatywną decyzją. Bez uzasadnienia.
Dopiero po nagłośnieniu sprawy w mediach głos zabrali przedstawiciele Andrzeja Dudy. Powołując się na liczne regulacje prawne, tłumaczyli, dlaczego prezydent… nie musi się tłumaczyć. Jednocześnie podkreślając, że otrzymanie negatywnego postanowienia nie wyklucza możliwości ponownego ubiegania się o nadanie obywatelstwa polskiego. Co też nie oznacza, że kolejnym razem prezydent zmieni zdanie.
Ta odpowiedź tym bardziej jest wymowna w kontekście ostatnich wydarzeń w Warszawie. Ulicami stolicy przeszedł marsz Obozu Narodowo-Radykalnego. Orszak kilkuset młodych ludzi trzymających dumnie polskie flagi i emblematy swojego ugrupowania przemierzał przez Warszawę. Ten pochód budził emocje. Czasem podziw i zainteresowanie. A czasem strach i niedowierzanie, gdy mijali m.in. bramy Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie prawie 90 lat temu młodzi nacjonaliści organizowali getta ławkowe. Teraz tłum chłopców i dziewcząt z zielonymi opaskami wykrzykiwał donośnie: „my nie chcemy tu islamu, terrorystów i muzułmanów”.
Obóz Narodowo-Radykalny skorzystał z prawa do zgromadzeń, jakie zapewnia im Konstytucja. W artykule drugim tego samego dokumentu znajduje się zapis, że Polska jest „demokratycznym państwem prawnym”. Jak to się odnosi do jednego z wielu haseł wykrzykiwanych przez nacjonalistów, które brzmiało: "My Chrystusa wyznajemy, demokracji tu nie chcemy"?
Milczenie prezydenta Dudy to jego ciche przyzwolenie na krzewienie hipokryzji w naszym kraju. Na pogłębianie sporów i różnic w społeczeństwie, które jest zagubione. W społeczeństwie bez przywódcy, ale z rzeszą samozwańczych liderów.
Warszawa nie jest przyjazną stolicą, tak samo jak Polska nie jest otwartym krajem. Obywatele RP, którzy chcieli w sobotę zablokować marsz ONR, skandowali takie hasła jak: "Faszyzm nie przejdzie" czy "Warszawa wolna od faszyzmu".
Co stało się potem? Policja przesunęła manifestujących Obywateli RP na chodnik, tak by uczestnikom nacjonalistycznego marszu udało się wyjść na Krakowskie Przedmieście. Trudno o bardziej wymowny gest ze strony państwa. Nawet bardziej symboliczny niż milczenie prezydenta Andrzeja Dudy.
Karolina Pietrzak dla WP Opinie