Jean Pisani-Ferry: Dlaczego wyborcy ignorują ekspertów?
Eksperci są oskarżani o stronniczość niekoniecznie dlatego, że zostali skorumpowani przez grupy interesu, ale dlatego, że ze względu na swój zawód, wspierają swobodę przepływu osób między granicami, otwartość w handlu i globalizację w ogóle. Jest w tym argumencie trochę racji: choć nie wszyscy ekonomiści, a szczególnie nie wszyscy specjaliści od nauk społecznych opowiadają się za międzynarodową integracją, są niewątpliwie bardziej skłonni niż przeciętni obywatele do podkreślania jej zalet - pisze Jean Pisani-Ferry. Artykuł w języku polskim ukazuje się wyłącznie w WP Opiniach, w ramach współpracy z Project Syndicate.
W kampanii przed referendum 23 czerwca, kiedy brytyjscy wyborcy poszli do urn zdecydować o członkostwie swojego kraju w Unii Europejskiej, nie brakowało głosów namawiających do pozostania w UE. Zagraniczni przywódcy i moralne autorytety jednoznacznie mówiły o swoich obawach na temat konsekwencji wyjścia, a ekonomiści w przeważającej części ostrzegali, że opuszczenie UE pociągnie za sobą znaczący koszt gospodarczy.
Ale wszystkie te ostrzeżenia zostały zignorowane. Przeprowadzony przed referendum sondaż YouGov wyjaśnia dlaczego: zwolennicy opcji "leave" nie mieli ani krzty zaufania do autorów tych rad. Nie chceli, by ich osąd polegał na zdaniu polityków, naukowców, dziennikarzy, organizacji międzynarodowych czy think-tanków. Jeden z liderów kampanii za Brexitem, sekretarz sprawiedliwości Michael Gove, który ubiegał się o schedę po premierze Davidzie Cameronie, ujął to dosadnie: "ludzie w tym kraju mają dość ekspertów".
Zbycie tej postawy jako triumf emocji nad racjonalnością może być kuszące. Ale ten wzór zachowań jest dziwnie znajomy: w Stanach Zjednoczonych, republikańscy wyborcy postąpili wbrew opiniom komentatorów i nominowali Donalda Trumpa jako kandydata na prezydenta; we Francji, Marine Le Pen, przywódczyni skrajnie prawicowego Frontu Narodowego, nie cieszy się wielką sympatią ekspertów, ale ma silne poparcie wśród ludu. Wrogość znaczącej części obywateli do wszelkiej maści specjalistów widać praktycznie wszędzie.
Skąd ten gniew wobec tych, którzy posiadają wiedzę i i są ekspertami? Pierwszym wyjaśnieniem może być to, że wielu wyborców nie ceni opinii tych, którzy nie ostrzegli ich o ryzyku kryzysu finansowego w 2008 roku. Królowa Elżbieta II mówiła głosem wielu swoich poddanych, kiedy odwiedzając jesienią 2008 roku London School of Economics, zapytała dlaczego nikt nie przewidział kryzysu. Co więcej, podejrzenia, że ekonomiści zostali skaptowani przez świat finansów, wyrażone w filmie "Inside Job" z 2010 r., nie zostały rozwiane. Zwykli ludzie są wściekli, bo czują się zdradzeni przez intelektualistów.
Większość ekonomistów, nie mówiąc już o specjalistach w innych dziedzinach, uważa takie oskarżenia za niesprawiedliwe, bo tylko garstka z nich poświęciła się zgłębianiu rozwoju rynków finansowych. Ale ich wiarygodność została poważnie nadwyrężona. Ponieważ nikt nie przyznał się do winy, za cierpienie, które przyniósł kryzys, wina stała się kolektywna.
Drugie wyjaśnienie ma związek z polityką promowaną przez elity. Eksperci są oskarżani o stronniczość niekoniecznie dlatego, że zostali skorumpowani przez grupy interesu, ale dlatego, że ze względu na swój zawód, wspierają swobodę przepływu osób między granicami, otwartość w handlu i globalizację w ogóle.
Jest w tym argumencie trochę racji: choć nie wszyscy ekonomiści, a szczególnie nie wszyscy specjaliści od nauk społecznych opowiadają się za międzynarodową integracją, są niewątpliwie bardziej skłonni niż przeciętni obywatele do podkreślania jej zalet.
To prowadzi nas do trzeciego i najbardziej przekonującego wyjaśnienia: podczas gdy eksperci podkreślają ogólne zalety otwartości, często lekceważą lub minimalizują jej efekty dla poszczególnych zawodów lub wspólnot. Uznają imigrację - co według Camerona było powodem zwycięstwa zwolenników Brexitu - za korzyść netto dla gospodarki. Ale nie zwracają uwagi na to, co ona oznacza dla robotników, którzy doświadczają presji na obniżenie płac lub na społeczności przeżywające problemy niedostatku tanich mieszkań, przeludnionych szkół i przeciążonego systemu opieki zdrowotnej. Innymi słowy, ciąży na nich grzech obojętności.
Ta krytyka jest w dużej części prawidłowa. Jak podkreślił dawno temu Ravi Kanbur z Uniwersytetu Cornell, ekonomiści (i decydenci) mają zwyczaj patrzeć na problemy w skali makro, przyjmować średnioterminową perspektywę i zakładać, że rynek działa wystarczająco dobrze, by zaabsorbować dużą część negatywnych konsekwencji. Ich perspektywa ściera się z perspektywą ludzi, których bardziej obchodzą kwestie redystrybucji, mają inny (zwykle krótszy) horyzont czasowy i obawiają się monopolistycznych zachowań.
Jeśli ekonomiści i inni eksperci chcą odzyskać zaufanie swoich współobywateli, nie powinni być głusi na te obawy. Powinni przede wszystkim okazywać pokorę i unikać pouczania. Powinni opierać swoje poglądy na dostępnych danych, a nie na z góry przyjętych osądach. I powinni w końcu zmieniać swoje zdanie, jeśli dane nie potwierdzają ich poglądów. To wszystko w dużej mierze odzwierciedla to, co badacze czynią w rzeczywistości. Ale kiedy zwracają się do publiki, eksperci często upraszczają swoje poglądy.
Dla ekonomistów, pokora oznacza także słuchanie specjalistów z innych dyscyplin. Kiedy mówią o imigracji, powinni posłuchać, co socjolodzy, politolodzy czy psycholodzy mają do powiedzenia na temat tego, co pociąga za sobą współżycie w multikulturalnych społecznościach.
Po drugie, eksperci powinni być bardziej elastyczni w swoim podejściu. Powinni zwykle badać konsekwencje rozwiązań nie tylko dla PKB w średnim okresie, ale też jak ich efekty rozkładają się w czasie, w poszczególnych miejscach i kategoriach społecznych. Decyzja polityczna może mieć pozytywne skutki w ujęciu całościowym, ale być bardzo szkodliwa dla niektórych grup - co często jest konsekwencją rozwiązań liberalizacyjnych.
Po trzecie, ekonomiści powinni wyjść poza (ogólnie prawidłową) obserwację, że efekty ich rozwiązań powinny być rozdzielane poprzez podatki i transfery pieniężne i opracować sposób, jak dokładnie powinno się to zrealizować. Tak, jeśli decyzja przynosi korzyści w ogólnym rozrachunku, ci, którzy na tym tracą, mogą otrzymać rekompensatę. Ale łatwiej to powiedzieć niż zrobić.
W praktyce, bardzo często trudno jest zidentyfikować przegranych danej decyzji i znaleźć prawidłowe instrumenty wsparcia ich. Argumentowanie, że problemy mogą zostać rozwiązane bez zbadania jak i pod jakimi warunkami wystąpią, jest czystym intelektualnym lenistwem. Mówienie ludziom, którzy coś stracili, że ich cierpienia można było uniknąć, nie daje im mniej powodów do narzekania; daje tylko paliwo dla żywienia urazy wobec technokratycznych ekspertów.
Malejące zaufanie dla intelektualnych elit jest zagrożeniem dla demokracji, bo stanowi podatny grunt dla demagogów. Akademicy i decydenci mogą w tej sytuacji stanąć przed pokusą zlekceważenia tego, co wygląda na celebrację ignorancji oraz wycofania się do swoich "wież z kości słoniowej". Ale to w niczym nie pomoże. Poza tym, nie ma potrzeby się poddawać. To, czego potrzeba, to więcej szczerości, pokory, elastyczności i bardziej wyrafinowanych rekomendacji.
Jean Pisani-Ferry jest profesorem w Hertie School of Governance w Berlinie i komisarzem generalnym France Stratégie - paryskiej instytucji zajmującej się doradztwem politycznym.
Copyright: Project Syndicate, 2016