Jakub Majmurek: Wojna między Kaczyńskim a Dudą. Kotłuje się pod dywanem
W normalnych warunkach informacja, że Tusk wystąpi obok Dudy w trakcie uroczystości 11 listopada nie byłaby żadnym newsem. Fakt, że urzędująca głowa państwa zaprasza byłego premiera i szefa kluczowej europejskiej instytucji na obchody jednego z najważniejszych dni w obywatelskim kalendarzu, nie powinien nikogo dziwić. Taka praktyka jest normą w demokracjach, które potrafią myśleć kategoriami dobra wspólnego, a nie tylko wojny plemion. Polska roku 2017 nie jest jednak taką demokracją.
W czasach radzieckich sowietolodzy bardzo uważnie przyglądali się temu, kto jakie miejsce zajmuje na trybunie honorowej w trakcie wojskowych parad z okazji najważniejszych świąt państwowych. Kto stoi najbliżej pierwszego sekretarza? Kto odsunięty został do drugiego rzędu? Kogo brakuje? Wszystko to pozwalało zgadnąć, jakie napięcia i walki frakcyjne mają miejsca na szczytach elity, rządzącej czerwonym imperium.
Radziecki system – w samym ZSRR i jego satelitach – był bowiem legendarnie nieprzejrzysty. Jego polską wersję Stefan Kisielewski porównał do grupy walczących buldogów, ukrytych pod dywanem. Tylko to, że od czasu do czasu spod dywanu wypadał zagryziony buldog, pozwalało domyślać się, co się pod nim dzieje.
Buldogi "dobrej zmiany"
III RP pod panowaniem "dobrej zmiany" nie jest oczywiście ani ZSRR, ani Polską Ludową. Tym niemniej, specyficzna forma rządu, gdzie centrum władzy znajduje się nie w gabinecie premiera czy w Sejmie, ale w głównej siedzibie rządzącej partii, niespecjalnie sprzyja przejrzystości. Kluczowe polityczne i personalne rozstrzygnięcia zapadają bowiem z dala od oczu opinii publicznej, w gabinetach na Nowogrodzkiej, a nie w ramach otwartej debaty – np. w parlamencie.
Taka sytuacja zachęca do "wróżenia z honorowych trybun". Zwłaszcza w ostatnich miesiącach, gdy obóz rządowy podzielił spór między rządem i Nowogrodzką a prezydentem. Choć opinia publiczna widzi tylko wycinek tego konfliktu, to jasne jest już, że nie mamy do czynienia z ustawką, a "buldogi dobrej zmiany" nawet jeśli nie zagryzają się jeszcze na śmierć, to na poważnie walczą o pozycję w stadzie.
Negocjacje w sprawie reformy sądów między prezydenckim ministrem Pawłem Muchą, a reprezentującym PiS posłem Stanisławem Piotrowiczem stoją w miejscu. Andrzej Duda nie dogadał się także z ministrem obrony, Antonim Macierewiczem. Prezydent zablokował generalskie nominacje przed narodowym świętem 15 sierpnia i od tego czasu sprawa nawet nie drgnęła – żołnierze nie dostaną awansów także przy okazji uroczystości 11 listopada.
W dodatku, w ostatniej chwili okazało się, że obok prezydenta na obchodach święta niepodległości wystąpi szef Rady Europejskiej i były premier Donald Tusk. Jego obecność obok Dudy na honorowej trybunie stanie się z pewnością istotnym politycznym symbolem – równie politycznie znaczącym, jak w czasach ZSRR nagłe pojawienie się kogoś nowego obok pierwszego sekretarza.
Symboliczna obecność
W normalnych warunkach, informacja, że Tusk wystąpi obok Dudy w trakcie uroczystości Narodowego Święta Niepodległości nie byłaby żadnym newsem. Fakt, że urzędująca głowa państwa zaprasza byłego premiera i szefa kluczowej europejskiej instytucji na obchody jednego z najważniejszych dni w obywatelskim kalendarzu, nie powinien nikogo dziwić. Taka praktyka jest normą w demokracjach, które potrafią myśleć kategoriami dobra wspólnego, a nie tylko wojny plemion.
Rzeczpospolita roku 2017 nie jest jednak taką demokracją. Przede wszystkim z winy PiS. To ta partia obowiązującym uczyniła język całkowitej delegitymacji politycznego przeciwnika. Dla polityków PiS, a zwłaszcza dla części medialnego zaplecza partii, konkurencja o władzę z PO czy Nowoczesną nie jest normalnym w demokracji sporem, ale manichejską walką światła i ciemności, kolejnym wcieleniem wiecznej wojny obozu patriotycznego ze stronnictwem zdrady narodowej i Targowicy, wojną "trzeciego pokolenia UB z trzecim pokoleniem AK".
Jasne, po ten manichejski język sięga także opozycja, ale to obóz rządzący podkręca go poza wszelkie granice rozsądku. Tak bardzo, że w narracji "dobrej zmiany" Tusk staje się POlszewikiem, aferałem, chłopcem na posyłki Angeli Merkel i prawdopodobnym mordercą (wspólnie z Putinem) Lecha Kaczyńskiego w Smoleńsku.
Dlatego też pojawienie się w sobotę Tuska obok Dudy z pewnością zezłości prezesa PiS i wprawi w zmieszanie wielu wyborców partii. Politycy i media PiS już starają się jakoś bagatelizować sprawę. "Jako były premier, Tusk zawsze był zapraszany na uroczystości, teraz po raz pierwszy skorzystał" – mówią. Niezmordowane TVP Info wali w swoich paskach na odlew, krzycząc: "Tusk chciał sankcji dla Polski, nie rozliczył się z afer – teraz chce przyjechać na święto niepodległości".
Bardziej subtelną konstrukcję buduje na łamach portalu "wPolityce: Marcin Fijołek. Tusk jego zdaniem niecnie wykorzystuje święto niepodległości, by skłócić prawicę. Co robi zresztą nieustannie od 2005 roku.
Czy prezydent chce sprowokować Prezesa do wściekłości?
Publicysta medium Karnowskich przestrzega przy tym prezydenta, że dogadywanie się z Tuskiem to "ostatnia rzecz w jego interesie". I faktycznie, warto zadać sobie pytanie, co Duda chce takim gestem ugrać?
Z jednej strony jest to sygnał do centrowej opinii publicznej. W zbałkanizowanej, podzielonej plemienną wojną domową Polsce, występując razem z Tuskiem, Duda kreuje się na męża stanu – a przynajmniej polityka zdolnego wyjść poza partyjne przepychanki rodem ze szkolnej piaskownicy. Prezydent myśli o następnych wyborach, w których musi przekonać do siebie także tę część opinii publicznej, która do manicheizmu PiS nie pała szczególną sympatią.
Z drugiej strony Fijołek ma rację, że to właśnie Tusk może być najpoważniejszym konkurentem Tuska o prezydenturę. Nie wygra z nim bez głosu twardego elektoratu PiS, dla którego bratanie się z Tuskiem, to już w zasadzie zdrada.
Po co więc Dudzie Tusk? Być może chodzi tu przede wszystkim o wewnętrzną rozgrywkę z prezesem PiS. Duda demonstruje swoją niezależność wobec Nowogrodzkiej, a być może – bardzo swoją drogą w stylu Tuska! – prowokuje Kaczyńskiego do gwałtownej, obraźliwej reakcji. Gdyby do niej doszło, dałaby ona prezydentowi wizerunkową przewagę w kolejnych negocjacjach z PiS. Na wypowiedziane "bez żadnego trybu" słowa oskarżenia o zamordowanie Lecha Kaczyńskiego, wypowiedziane przez prezesa rządzącej partii pod adresem posłów opozycji, nikt poza najtwardszym PiSowskim betonem nie zareagował dobrze.
A wiemy, że Kaczyński – przy całym swoim politycznym doświadczeniu – prowokować się daje dość łatwo. Zwłaszcza gdy w grę wchodzi pamięć jego brata. A to właśnie Tuska lider PiS wini przynajmniej pośrednio za jego śmierć.
Kogo pożre Prezes?
Cała aktywnie publiczna Polska czeka więc teraz na reakcje Prezesa. Jaka ona nie będzie, to Kaczyński wspólnego występu z Tuskiem Dudzie nie zapomni. Dzień 11 listopada 2017 będzie obciążał i tak już niedobre relacje obu panów. Jeśli chcą zrealizować swoje polityczne cele, są skazani na siebie. Ale choć rozum nakazywałby się dogadać, emocje i wewnętrzne walki o władzę mogą wziąć górę.
Kaczyński może czuć się tym bardziej rozczarowany, że wyciągał do Dudy rękę. W zamian za zgodną z linią Nowogrodzkiej korektę prezydenckich projektów reformujących wymiar sprawiedliwości, obiecywał przecież prezydentowi dymisję Waszczykowskiego i przejęcie sterów dyplomacji przez Krzysztofa Szczerskiego i Pałac Prezydencki.
Dziś to coraz mniej realny scenariusz, choć niewykluczone, że sam Waszczykowski zostanie pożarty przez rewolucję "dobrej zmiany". Czym podpadł szef MSZ? Tym, że nie zgadza się na nową ustawę o służbie dyplomatycznej. Pozwala ona zwolnić cały personel polskiej dyplomacji, powołuje także specjalną poselską Radę Służby Zagranicznej, która ma opiniować politykę kadrową MSZ. Waszczykowski słusznie zwraca uwagę, że to niekonstytucyjne rozwiązanie. Żaden inny resort nie ma takiego specjalnego parlamentarnego nadzoru. Rada odebrałaby resztki autonomii urzędniczemu korpusowi naszej służby zagranicznej i do reszty zrobiłaby z posad w dyplomacji przedmiot frakcyjnych targów w obozie władzy.
Na komisji spraw zagranicznych Waszczykowski został jednak przegłosowany, a posłanka Gosiewska obcesowo stwierdziła, że to nie szef MSZ będzie decydował co jest, a co nie jest konstytucyjne.
W jednej z moich ulubionych komedii, "Szlachectwo zobowiązuje", Louis D'Ascoyne Mazzini morduje 8 osób stojących na drodze między nimi a książęcym tytułem i związanym z nim majątkiem, po czym zostaje skazany na śmierć za morderstwo, którego akurat nigdy nie popełnił. Losy D'Ascoyne'a Mazziniego mogą stać się metaforą politycznej drogi Waszczykowskiego. Szef MSZ powinien już bowiem bowiem dawno wylecieć (więcej niż osiem razy) za aż zbyt dobrze znane wpadki, gafy i niezręczności. Tymczasem, jeśli faktycznie zostanie zdymisjonowany, to za tę jedną rzecz, w której wyjątkowo miał rację.
Nie cieszmy się za wcześnie
Wszystkie te informację muszą wywołać radość przeciwników PiS. Ale marzącym o klęsce Kaczyńskiego doradzałbym: "ostrożnie z tą radością!".
Pod dywanem "dobrej zmiany" kotłowało się już wcześniej. Jak bardzo nie gryzłyby się PiSowskie buldogi, do sytuacji, gdy zagraża to dekompozycją układu władzy ciągle daleko. Opozycja jest na tyle słaba, że nawet wzajemnie pogryzieni przez partyjnych kolegów Kaczyński, Duda, Macierewicz i Waszczykowski, spokojnie na dziś dzień są w stanie wziąć za dwa lata Sejm, a za 3 pałac prezydencki.
Opozycja nie tylko nie umie dziś zaszkodzić PiS, ale jest tak słaba, że PiS, nawet gdy się stara, nie może popełnić politycznego samobójstwa.
Jakub Majmurek dla WP Opinie