Jacek Żakowski: świat wydaje więcej na bombardowania niż na utrzymanie uchodźców
W Syrii dobrze widać, że to wszystko zaczyna składać się w groźny problem. Francuzi bombardują ISIS. Amerykanie bombardują ISIS i Asada. Rosjanie bombardują walczącą z Asadem i ISIS prozachodnią opozycję. Bomby lecą wszędzie. Ludzie uciekają. Obozy uchodźców pęcznieją. Pieniądze na ich utrzymanie topnieją. Na bombardowania świat wydaje więcej niż na utrzymanie uchodźców. Europa kłóci się, co z nimi zrobić, gdy wyławiamy ich z morza. A zima nadchodzi - pisze Jacek Żakowski w felietonie dla Wirtualnej Polski.
Kto najwięcej wygrał na tegorocznej sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ? ONZ! Tak, tak. To samo śmieszne ONZ, które nic nie może, któremu nic się nie udaje i które stało się symbolem bezsilnej dyplomacji.
"Unia staje się ONZ-etem", "NATO staje się ONZ-etem", to przecież znaczy, że się ośmieszają, kompromitują, rozwadniają, tracą znaczenie, kończą się, zawodzą, rozczarowują, nic w zasadzie nie mogą poza pustym gadaniem, marnowaniem pieniędzy i przyjmowaniem hucznych rezolucji, z których nic nie wyniknie, o czym wszyscy od początku wiedzą.
Aż tu masz. Zbiera się ONZ w swojej najbardziej rytualnej i wyśmiewanej formule dorocznej sesji Zgromadzenia Ogólnego. Całymi dniami, wśród marmurów, udają równych sobie delegacje Andory, Chin, Nigerii, Fidżi i dwustu innych najrozmaitszych bytów, mniej lub bardziej słusznie nazywanych państwami. Za biureczkiem z napisem Białoruś siedzi jedenastoletni Kola Łukaszenka, podobno przyszły dyktator, syn byłego dyrektora kołchozu, obecnie dyktatora.
Można powiedzieć: ONZ-owski cyrk w pełnej krasie. A jednak, przed tym cyrkiem w napięciu stają Obama, Xi, Putin, Poroszenko, Castro, żeby wygłosić słowa, na które czeka cały świat. Po raz pierwszy ich mowy na żywo transmitują najważniejsze stacje w najważniejszych krajach, pisze się o nich na czołówkach gazet i od nich zaczynają się programy informacyjne.
Politycy, za którymi stoją setki tysięcy żołnierzy, lotniskowce, rakiety balistyczne, arsenał atomowy, setki milionów ludzi i setki miliardów dolarów fatygują się na Manhattan, żeby przedstawiać światu swoje racje. Tak się porobiło.
To pokazuje, jak bardzo się porobiło. Przez pół wieku mowa w ONZ była ważna tylko dla dyktatorów, których nikt nigdzie indziej nie wpuszczał. Jechali tam, korzystając ze specjalnych ONZ-owskich praw i immunitetów, wygłaszali peany na swą cześć, ogłaszali kompletnie od czapy projekty uszczęśliwiającego ludzkość nowego globalnego porządku. A potem kazali to na okrągło puszczać w swoich krajach i napawali się widokiem spektaklu własnej chwały w lokalnych telewizjach, które obywatelom wmawiały, że cały świat słucha ich "Juliusza Cezara" albo "Napoleona". Opustoszałej sali nie pokazywano.
Były też, oczywiście, w historii tej sali chwile warte zapamiętania. Na przykład, kiedy przejściowy radziecki dyktator, Nikita Chruszczow, zdjął but i walił nim w pulpit. Mocna scena. Ale bez praktycznego znaczenia. Oenzetolodzy są pewnie w stanie wskazać jakieś chwile, które miały znaczenie, ale normalni ludzie raczej tego nie zauważyli. A teraz mogli zauważyć. Nawet w Polsce, gdzie ONZ, jak wszystkie instytucje miękkiej polityki, jest w wyjątkowej pogardzie.
Nie dlatego to piszę, że w ONZ padły jakieś wyjątkowo ważne dla świata słowa, choć padły w przemówieniach prezydentów USA, Chin i Rosji. Piszę to dlatego, że nadzwyczajna ranga tegorocznego Zgromadzenia Ogólnego ONZ - wbrew temu, co by wynikało z relacji polskich mediów - nie jest związana z globalnym debiutem prezydenta Dudy. Jego wykład, podobnie jak mowy jego polskich poprzedników, na szczęście nie wstrząsnął posadami świata i nie trafił na czołówki międzynarodowych mediów. Ale wystąpienia Obamy, Xi, Putina - trafiły, choć od wielu lat nie trafiały. I raczej nawet dla nich nie jest to powód do specjalnej radości.
Nadzwyczajne zainteresowanie tegorocznym Zgromadzeniem Ogólnym wynika nie z tego, co tam się naprawdę stało lub było powiedziane, ale z tego, w jakich okolicznościach się działo i było mówione. Może pochłonięci swoimi sprawami tego nie odczuwamy, ale od dobrych kilkudziesięciu lat świat nie był tak pogubiony, jak teraz. I w tym sensie nieobliczalny.
Tragedii jeszcze nie ma. Przynajmniej w sensie globalnym czy geostrategicznym. Ale liczba i skala lokalnych dramatów i tragedii oddaje poziom dysfunkcji dotychczasowego porządku, w miejsce którego nic się jakoś nie może wyłonić. Wszyscy czekają, że wreszcie się zacznie wyłaniać. I nic. Wciąż nic. Tym razem znów nic.
Rosja coraz wyraźniej gra w swoją dwudziestowieczną grę, która nigdzie jej nie zaprowadzi i nie rozwiąże żadnego jej problemu, a może ich jeszcze dołożyć. Na przykład z sunnitami, którzy łatwo nie zaakceptują jej nieoczekiwanego gwałtownego poparcia dla syryjskich szyitów. Ameryka wciąż pręży muskuły i opowiada, że ma najsilniejszą armię w dziejach świata. Choć od bardzo dawna ta armia nie przyczyniła się do rozwiązania żadnego istotnego problemu, a Putin ma rację mówiąc, że kolejna sponsorowana przez USA fala demokratycznych rewolt przyniosła głównie eskalację przemocy. Chiny zaczynają przyjmować trochę większą odpowiedzialność za globalne porządki i demonstrują to, obiecując ONZ-owi kolejne kilka tysięcy żołnierzy. Ale te porządki nie różnią się od dotychczasowych, czyli kruszących się, tyle, że mają być bardziej chińskie. To też wiele dobrego nie da.
W Syrii dobrze widać, że to wszystko zaczyna składać się w groźny problem. Francuzi bombardują ISIS. Amerykanie bombardują ISIS i Asada. Rosjanie bombardują walczącą z Asadem i ISIS prozachodnią opozycję. Bomby lecą wszędzie. Ludzie uciekają. Obozy uchodźców pęcznieją. Pieniądze na ich utrzymanie topnieją. Na bombardowania świat wydaje więcej niż na utrzymanie uchodźców. Europa kłóci się, co z nimi zrobić, gdy wyławiamy ich z morza. A zima nadchodzi...
Coraz więcej osób czuje, że absurd syryjskiej wojny, podobnie jak absurdy wojny irackiej, afgańskiej itp. są metaforą, a może nawet przedsmakiem tego, co w jakiejś formie może nas wszystkich w dość bliskiej przyszłości czekać, jeśli chaos nie przestanie narastać i sięgać coraz dalej. Stąd te miliony oczu wlepione w ONZ-owską mównicę, z której bardzo chcieliśmy coś nowego usłyszeć. Ale się nie udało.
Świat jest już przerażony, ale jeszcze nie do tego stopnia, żeby się przełamać i zacząć inaczej myśleć. To jest problem, który wciąż narasta. Żebyśmy się nie wiem jak wsłuchiwali i wpatrywali w mównice ONZ-owskie oraz wszystkie inne, nie usłyszymy pokrzepiających pomysłów na zatrzymanie coraz groźniejszych napięć, póki one nie padną. A chwilowo niestety nic nie wskazuje na to, żeby miały paść.
Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski