Jacek Żakowski: PiS ukradł nam szkoły. Musimy je odzyskać
„W piątek [zamiast posyłać dzieci do szkoły] usiądziemy sobie przy stole i pogadamy na temat Polski i tego, czym jest demokracja” - mówi Patrykowi Osowskiemu z WP Anita Głowińska z ruchu „Zatrzymać Edukoszmar”. Dziękuję, Pani Anito. Dobry pomysł! Zrobimy tak samo. A za miesiąc, 10 marca, jeśli obłęd Zalewskiej nie minie, zaprosimy inne dzieci z naszej klasy. Jeśli będzie nas sporo, może zrobi się z tego nowy zwyczaj. Bo boję się, że może to być coraz bardziej potrzebne. Kiedy PiS psuje naszą szkołę, spróbujemy własnymi siłami dać im to, czego rząd im odmawia. Skoro nie potrafiliśmy zbudować dobrego państwa, spróbujemy przynajmniej, w miarę możliwości, zbudować sobie i innym lepsze społeczeństwo.
Szkoda, że w lutym i marcu dziesiąty dzień miesiąca wypada w piątek. Bo wtedy mamy fajne lekcje i najwięcej w ciągu całego tygodnia. Ale w kwietniu dziesiąty to będzie poniedziałek, w maju środa, a w czerwcu sobota. Damy radę. Chociaż tyle jesteśmy naszym dzieciom winni, skoro nie potrafiliśmy im zbudować państwa rządzonego przez ludzi rozumnych i odpowiedzialnych. Ale jesteśmy to winni nie tylko swoim dzieciom. Bo jeśli zawiedliśmy jako dorośli, obywatele, wyborcy i nie potrafiliśmy zapewnić Polsce dobrej władzy, cenę za to zapłacą wszystkie dzieci zmuszone do podporządkowania się skutkom byle jakich zmian nie tylko w oświacie.
Nasza szkoła jest super. Rejonowa publiczna podstawówka, do której chodzi mój syn, jest taka, bo ciężko pracowało na to kilka pokoleń rodziców, nauczycieli i dzieci. Mamy (dzięki pieniądzom unijnym, norweskim, samorządowym i naszym) infrastrukturę na europejskim poziomie. Mamy dobrych nauczycieli, sprawną dyrekcję, aktywną Radę Rodziców, która właśnie obroniła dyrektorkę przed desantem lokalnej „dobrej zmiany”. Rada zakłada fundację, żeby dać wszystkim chętnym uczniom dodatkowe zajęcia, które min. Zalewska chce zabrać.
Jestem z naszej szkoły dumny. Jak pewnie wielu rodziców mających szczęście należeć do aktywnych lokalnych społeczności. To jest nasz dorobek. Jego wartość polega nie tylko na tym, że mamy dobrą szkołę, ale także na tym, że jest to szkoła publiczna, rejonowa, dla wszystkich i za darmo, więc spotykają się w niej bardzo różne dzieci z domów pod wieloma względami bardzo różnych. Klasa to całe społeczeństwo w przekroju. Z większych grup społecznych tylko rolników wśród rodziców nie mamy. Bo to jednak miasto.
Cenię tę szansę, którą mojemu synowi daje szkoła publiczna. Dlatego nie zapisaliśmy go do prywatnej ani społecznej szkoły. Uważamy, że - zwłaszcza w podstawówce – byłaby to egoistyczna obywatelska dezercja kulturowo, klasowo i na inne sposoby dzieląca społeczeństwo, segregująca dzieci od małego, budująca mury obcości i niezrozumienia między ludźmi, którzy mają żyć w jednym kraju.
Bardzo bym nie chciał, żeby protest pani Anity w takim egoistycznym kierunku popchnął nasze dzieci i nas. A widzę takie ryzyko. I boję się, że kolonizowanie przez „dobrą zmianę” oświaty w takim właśnie kierunku popchnie cały system edukacyjny. Bo zachęci kolejną grupę rodziców do zakładania kolejnych niepublicznych szkół lub zapisywania dzieci do już istniejących. Na dłuższą metę tylko pogorszyłoby to stan polskiej demokracji.
Jako demokrata wiem, że warunkiem istnienia trwałej demokracji jest spójność społeczna. Nie tylko w sensie materialnym, czyli utrzymania różnic majątkowych i dochodowych w rozsądnych granicach, ale też w znaczeniu kulturowym. Socjologowie (za Ronaldem Burtem) uważają, że dobra demokracja wymaga „dziurawych sieci społecznych”. A polska jest krajem „sieci zamkniętych”, czyli takich, w których inteligenci zadają się z inteligentami, zamożni z zamożnymi, chłopi z chłopami, prekariusze z prekariuszami, biznesmeni z biznesmenami, katolicy z katolikami, liberałowie z liberałami, naukowcy z naukowcami, celebryci z celebrytami, radiomaryjni z radiomaryjnymi itd.
Niewiele jest w Polsce miejsc, w których spotykają się ludzie z różnych grup społecznych. To sprawia, że się nie rozumiemy, jesteśmy sobie obcy, stajemy się wobec siebie nieufni, a z czasem nawet wrodzy. W rezultacie każdy ciągnie „polskie sukno” do siebie, dobro wspólne znika i cała sfera publiczna (polityka) staje się tylko łowiskiem łupów zdobywanych przez jedne plemiona kosztem drugich. W takich warunkach demokracja nie działa. Jeżeli chcemy mieć trwałą demokrację, musimy między innymi podziurawić nasze sieci społeczne, żebyśmy się lepiej poznali i polubili. Temu powinny służyć instytucje publiczne - czyli wspólne. Zwłaszcza media publiczne, publiczna służba zdrowia i publiczna oświata. Tam wszyscy powinniśmy się spotykać.
Ewolucja III RP biegła w przeciwnym niż potrzeby demokracji kierunku generując coraz większą obcość zamiast budować coraz silniejszą wspólnotę. Media (teraz także państwowe) stawały się coraz bardziej „tożsamościowe” (upartyjnione, dzielące), przybywało opłacanych prywatnie usług w służbie zdrowia, mnożyły się prywatne („społeczne”) przedszkola, szkoły i uczelnie. Coraz rzadziej mogliśmy się spotkać nawet w polskich pociągach, bo różnica ceny między I klasą w pendolino, a II klasą w TLK segreguje mocniej, niż mur Trumpa na granicy z Meksykiem, nie mówiąc o różnicy między bla-bla-carem a LOT-em. W dekalogu przyczyn porażki polskiej demokracji postępująca separacja i szybkie zamykanie się naszych sieci społecznych znalazłyby się na pewno.
Byłoby fatalnie, gdyby słuszny protest przeciwko „deformie” Zalewskiej przyczynił się do dalszego uszczelnienia sieci. A tak by się stało, gdyby jakaś część rodziców (bo przecież nie będą to wszyscy) każdego dziesiątego zamiast posyłać swoje dzieci do szkoły rozmawiała z nimi po domach o Polsce i demokracji, podczas gdy reszta czciłaby „zamach smoleński” i uczyła się o mikrobach wleczonych przez uchodźców. Nikt, komu bliska jest demokratyczna Polska, nie może sobie życzyć takiej sytuacji.
To nie znaczy, że nie należy zajmować się swoimi dziećmi i włączać ich w demokratyczny protest. Trzeba to robić, bo świadoma i przygotowana mniejszość nie raz już uratowała ogół. Ale tego ogółu nie można zostawiać swojemu losowi. Największym błędem III RP w edukacji była zgoda na to, żeby klasa wyższa i duża część wyższej klasy średniej zabrała swoje dzieci do prywatnych szkół i leczyła się w prywatnej służbie zdrowia. Bo to sprawiło, że ci, którzy mają istotnie większe wpływy polityczne, nie byli zainteresowani publiczną oświatą i służbą zdrowia. Więc je beztrosko głodzili, łatwo oddawali je różnym grupom nacisku - zwłaszcza kościelnym, ultrakonserwatywnym społecznie oraz ekonomicznie ultraliberalnym - i ogólnie mało się nimi interesowali. Gdyby finansowa i polityczna elita musiała na równi z innymi korzystać w usług publicznych, dużo chętniej płaciłaby na nie podatki i bardziej by o nie dbała.
Jeżeli bliska nam jest demokracja, nie możemy dalej iść tą drogą. Protestacyjna absencja i domowe lekcje dziesiątego będą miały pozytywny sens tylko, gdy staną się zaczynem procesu odzyskiwania szkoły lub choćby częściowego wpływu na to, co dzieje się w szkole. Bo przecież ten wpływ już wcześniej był nikły. Wychowanie seksualne jest doskonałym przykładem. Wiemy z licznych badań, że prawie 90 proc. społeczeństwa chce by szkoła dostarczała „rzetelnej wiedzy na temat antykoncepcji i ryzykownych zachowań seksualnych”, ponad 50 proc. chce też „prezentowania różnych postaw wobec podejmowania aktywności seksualnej, miłości i relacji w związkach”, podczas gdy tylko 8 proc. chce, by szkoła „przekazywała religijny punkt widzenia” i „zachęcała do zachowania abstynencji seksualnej przed zawarciem związku małżeńskiego”. A jak jest, wiadomo…
Większość szkół nie godzi się nawet na prowadzenie zajęć pozalekcyjnych przez edukatorów seksualnych np. z grupy „Ponton”. A przecież demokracja to nie są instytucje (choć one również), ale postawy wyrastające ze zrozumienia i akceptacji dla różnorodności, z szacunku dla prawa wyboru, z umiejętności rozumienia siebie, więc także innych. Szkoła jest idealnym miejscem by młodzi ludzie się tego uczyli. Ale uczą się czegoś zupełnie innego i pod rządami PiS ma to być jeszcze bardziej inne. Radykalna, niszowa, antydemokratyczna ultrakonserwa ukradła nam szkoły i jeśli ich nie odzyskamy, demokracja w Polsce będzie się miała coraz gorzej.
By domowa rozmowa z dziećmi o demokracji miała sens, nie może to być teoretyczna gawęda. Musi to być rozmowa o naszej odpowiedzialności za stan demokracji - o tym, co my i nasze dzieci możemy dla niej zrobić - choćby w naszej szkole. Czy na przykład - skoro już czujemy się na siłach rozmawiać z naszymi dziećmi - możemy taką rozmowę zaproponować całej naszej klasie? A może też innym klasom? Czy nasza trójka klasowa albo Rada Rodziców może zaprosić do szkoły edukatorów albo animatorów demokratycznych? Czy umiemy (chcemy) się tak demokratycznie zorganizować? Czy potrafimy zebrać na to pieniądze? A może uda nam się porozumieć w sprawie takiego przedsięwzięcia z innymi szkołami lub Radami Rodziców? Może dziesiątego zamiast siedzieć w domach z rodzicami, nasze dzieci mogą coś zrobić demokratycznie czyli przede wszystkim razem? Może na początku dla siebie, a potem też dla innych? Na przykład pójść do kina albo do teatru, żeby coś sensownego zobaczyć, a potem porozmawiać? Umiejętność rozmowy to przecież podstawa demokracji. A może warto zaprosić do szkoły ludzi, z którymi dzieci by chciały porozmawiać o demokracji, o tym po co jest, skąd się wzięła, jak się przejawia i jak ją ożywić?
Nasz sprzeciw wobec autorytarnej szkoły budowanej przez PiS jest ważny i potrzebny. Ale sensowny i na dłuższą metę skuteczny będzie tylko wtedy, gdy będzie integrujący, a nie separujący. To wymaga nie tylko odwagi i determinacji, ale też większego wysiłku. Demokracja nie jest darmowym lunchem. Jest jednym z tych luksusów cywilizacji, na które każdy musi sobie zapracować. Samym siedzeniem i rozmawianiem w domu jej nie zdobędziemy. Następny krok jest konieczny i trzeba o nim pomyśleć od razu.
Jacek Żakowski dla WP Opinie