Dariusz Bruncz: Narodowcy chcą Boga
Chcesz Boga? Idź do kościoła i pomódl się! Chcesz Boga? To nakarm głodnego, a nie wypisuj go na sztandarach, nie wykrzykuj jego imienia na wiecach, nie maluj na łydkach, rękach, szyi czy tekstyliach tylko dlatego, że tak jest wzniośle, patriotycznie i przy okazji powścieka się paru „lewaków”, a być może islamska nawałnica poruszy się w posadach i czmychnie z horyzontu – pisze Dariusz Bruncz, komentując hasło tegorocznego Marszu Niepodległości.
Tak zwany Marsz Niepodległości nie jest ani narodowym zrywem ani ewangelizacyjnym przyczółkiem w czasach opresyjnego ateizmu. Kościoły nie są zamykane, dewocjonalia są łatwo dostępne, a religia jest wszechobecna – i to nie tylko w mediach publicznych i na ustach elit politycznych. Bóg jest dosłownie wszędzie i to nie w teologicznym znaczeniu wszechobecności, ale wręcz na wyciągnięcie ręki. Organizatorzy Marszu mogą wybrać każde hasło, jednak pozostaje pytanie, dlaczego padło akurat na Boga i to w dramatycznym tonie pragnienia („My chcemy Boga”), który – uwzględniając dotychczasowe doświadczenia z Marszem i obecną debatą publiczną – jest tutaj naprawdę zbędny.
Jak zatem odpowiedzieć na kolejny sakro-cyrk z Bogiem w roli głównej? Jak odpowiedzieć na kolejną próbę tzw. środowisk narodowych uwłaszczenia się Bogiem, religią, kadzidłem i kropidłem tudzież większymi i mniejszymi protezami transcendencji? Odpowiedzieć można na różne sposoby, także biblijnie w odniesieniu do Starego Testamentu, w którym zasadza się judeochrześcijańska narracja o narodzie wybranym.
Oto w Księdze Proroka Amosa (rozdział 5) czytamy: „Nienawidzę waszych świąt, gardzę nimi, i nie podobają mi się wasze uroczystości świąteczne. Nawet gdy mi składacie ofiary całopalne i ofiary z pokarmów, nie mam w nich upodobania, a na ofiary pojednania z tłustych waszych cieląt nie mogę patrzeć. Usuń ode mnie wrzask twoich pieśni! I nie chcę słyszeć brzęku twoich harf. Niech raczej prawo tryska jak woda, a sprawiedliwość jak potok nie wysychający!”. To jeden z najtrudniejszych, najdonioślejszych i przy okazji też barwnych fragmentów całej Biblii, który nakazuje przeoranie myślenia na temat religijności, pobożności i jej miejsca w sferze publicznej.
U Amosa Bóg nie przemawia, a po prostu wściekle krzyczy i to językiem, który dziś uchodziłby za język antyreligijny. Właściwie są to słowa skierowane przeciwko tym, którzy wycierają sobie Bogiem zdradzieckie mordy (obecnie to dość salonowo-parlamentarna figura językowa), dumnie i chlubnie noszą Jego imię na piersiach i ustach. Jakie ma to odniesienie do współczesności? Ogromne!
To ostrzeżenie, że nie wszystko, co ma religijny czy chrześcijański szyldzik, musi od razu wyrażać chrześcijański punkt widzenia z samej definicji. Przywoływanie dzisiaj haseł z okresu, gdy wyznawanie wiary wyrażało rzeczywisty nonkonformizm, odwagę i poczucie wspólnoty to kolejna wielka wyprzedaż wielkich symboli za bezcen - i to przez tych, którym powinno na tych symbolach najbardziej zależeć.
Chcesz Boga? Idź do kościoła i pomódl się! Chcesz Boga? To nakarm głodnego, a nie wypisuj go na sztandarach, nie wykrzykuj jego imienia na wiecach, nie maluj na łydkach, rękach, szyi czy tekstyliach tylko dlatego, że tak jest wzniośle, patriotycznie i przy okazji powścieka się paru „lewaków”, a być może islamska nawałnica poruszy się w posadach i czmychnie z horyzontu. Dość już chyba Boga bez Boga, deklaratywnego boga wynajmowanego do roli pomagiera w polityczno-narodowych pyskówkach i pogromcy uchodźców, niewiernych i – Bóg wie jeszcze kogo.
Dariusz Bruncz, Ekumenizm.pl