Trwa ładowanie...
Paweł Lisicki
09-11-2016 15:08

Paweł Lisicki: Donald Trump, czyli zwycięstwo demokracji

Skoro, jak chcą liberalni komentatorzy, osiem lat rządów Baracka Obamy było tak udanych, to dlaczego większość, głosując przeciw Clinton, kontynuatorce polityki Obamy, owe rzekomo wspaniałe rządy odrzuciła? Wystarczy przytoczyć garść faktów, żeby zobaczyć, jak nieprawdziwe są te zachwyty nad demokratyczną polityką ostatnich lat. Narastające z miesiąca na miesiąc napięcie na tle rasowym, wysoka stopa bezrobocia, stagnacja pensji, brak perspektyw dla młodych - przecież Trump sobie tego nie wymyślił. Podobnie to nie on odpowiada za fatalną politykę zagraniczną, która zrewolucjonizowała Bliski Wschód i Afrykę Północną - pisze Paweł Lisicki dla WP Opinii.

Paweł Lisicki: Donald Trump, czyli zwycięstwo demokracjiŹródło: AFP, fot: Justin Merriman
d2zjg0j
d2zjg0j

Katastrofa, tragedia, klęska, koniec wolnego świata, upadek Ameryki - w ciągu kilku godzin po zwycięstwie Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich można było odnieść wrażenie, że glob i Stany Zjednoczone stanęły na progu apokalipsy. Mainstreamowi komentatorzy prześcigają się wręcz w malowaniu obrazu coraz bardziej ponurego i strasznego. Są nawet tacy, którzy jednym tchem wymieniają Trumpa obok Putina, Kaczyńskiego, Orbana i Erdogana, z którego to zestawu złych ludzi - populistów, fundamentalistów lub fanatyków, każdy sobie może wybrać co chce - ma pokazać, że świat liberalny rozpada się w gruzy.

Nie przeszkadza im prosta skądinąd konstatacja, że nie sposób porównywać przywódców państw autorytarnych, w których demokracja jest jedynie fasadą, jak Rosja czy Turcja, z państwami demokratycznymi, jak Węgry, Polska czy USA. Nie. Dla liberalnych mediów wszyscy są równie groźni, bo im się władza z definicji nie należy. Czekam tylko kiedy przeciwko wyborowi Donalda Trumpa zaprotestuje organizacja "Reporterzy bez granic", a dziennikarze "Gazety Wyborczej" zaczną organizować poparcie dla "New York Timesa". A może jeszcze Komisja Europejska wyda w tej sprawie specjalne oświadczenie? Żarty na bok. To co w owej powszechnej niemal histerii uderza, to fakt, że ulegający jej autorzy, analitycy i eksperci, zamiast myśleć, dają się ponieść emocjom.

Zabawne, ale sam już uczestniczyłem w co najmniej kilku programach telewizyjnych, gdzie większość znawców najpierw dowodziła, że na kandydata republikanów można głosować jedynie z powodów emocjonalnych, a następnie, w dłuższej rozmowie przedstawiała kilka co najmniej istotnych i jak najbardziej racjonalnych przyczyn, dla których wybór większości Amerykanów zdaje się właśnie przemyślany i racjonalny.

Jeszcze ciekawsze zaś było to, że ci sami ludzie opowiadając się po stronie Hilary Clinton, zwykle odwoływali się do jednego podstawowego argumentu - otóż była pierwsza dama Ameryki miała być ponoć przewidywalna. Rozumieją to państwo? Przewidywalność, czyli w tym przypadku powielanie tego samego, co Obama, tylko może jeszcze bardziej. Tyle że ów argument - wybierzmy to co znane, bo boimy się tego co inne jako żywo z rozumem nic wspólnego nie ma. Jeśli coś tkwiło u jego podnóża to typowe dla uprzywilejowanych samozadowolenie i strach przed utratą pozycji. Ani pierwsze, ani drugie uczucie jednak rozumne być wcale nie musi.

d2zjg0j

Ukarane elity

Podobnie trudno będzie wytłumaczyć racjonalnie jeszcze jedną kwestię - skoro, jak chcą liberalni komentatorzy, osiem lat rządów Baracka Obamy było tak udanych, to dlaczego większość, głosując przeciw Clinton, kontynuatorce polityki Obamy, owe rzekomo wspaniałe rządy odrzuciła? I to jeszcze, trzeba to powiedzieć wyraźnie, mimo bardzo silnego wsparcia większości wielkich i prestiżowych mediów, które na czele z "Washington Post" i "New York Timesem" bez żenady prowadziły antytrumpową kampanię. Podobnie zresztą zachowywali się aktorzy, ludzie sztuki, reżyserzy i wszelkiej maści celebryci.

Czyżby Amerykanie, ten naród, który zawsze uznawano za pragmatyczny i potrafiący dobrze kalkulować, nagle oszaleli? Nagle zrezygnowali ze zdobyczy, jakie oferuje im demokratyczny establishment? Znowu wystarczy przytoczyć garść faktów, żeby zobaczyć, jak nieprawdziwe są te zachwyty nad demokratyczną polityką ostatnich lat. Narastające z miesiąca na miesiąc napięcie na tle rasowym, wysoka stopa bezrobocia, stagnacja pensji, brak perspektyw dla młodych - przecież Trump sobie tego nie wymyślił. Podobnie to nie on odpowiada za fatalną politykę zagraniczną, która zrewolucjonizowała Bliski Wschód i Afrykę Północną.

Trump wygrał, bo w ręku wyborców stał się poręcznym narzędziem ukarania żyjących coraz bardziej własnym życiem elit waszyngtońskich. Wygrał, bo mówił, że na pierwszym miejscu ma być nie ideologia globalizmu, ale interesy amerykańskie - te interesy, które tak często władza lekceważy, wyśmiewa i wyszydza. Im bardziej obsesyjnie był zwalczany, im głośniej wyśmiewany, tym bardziej przekonywała się do niego milcząca większość Amerykanów. Działał tu mechanizm podobny do znanego doskonale Polakom: skoro tak go atakujecie, to znaczy, że jest dla was groźny. A jeśli jest dla was groźny, to was ukarze, a to jest właśnie to, czego my, zwykli Amerykanie tak bardzo chcemy.

Banalne zwycięstwo zwykłych ludzi

Do władzy wyniósł Trumpa jednak nie tylko gniew ludu, nie tylko chęć wymierzenia sprawiedliwości. Potrafił on też - o czym w Polsce wiele się nie mówi - zawrzeć sojusz z konserwatywnym skrzydłem Partii Republikańskiej. Wojna Trumpa z Clinton stała się zatem szybko prawdziwą wojną kulturową, starciem zwolenników progresywizmu z wyznawcami tradycyjnych wartości. W chwili, kiedy Trump wskazał na gubernatora Indiany Marka Pence'a, zadeklarowanego przeciwnika aborcji, małżeństw gejowskich i innych nowinek obyczajowych, zdobył głosy większości tradycyjnych Amerykanów. Co więcej, obecny prezydent obiecał prawicy republikańskiej, że w sytuacji, kiedy będzie to możliwe, obsadzi stanowiska sędziów Sądu Najwyższego konserwatywnymi prawnikami. Gdyby tak się stało, wreszcie nastąpiłaby zmiana tak prawa dopuszczającego nieskrępowaną aborcję, jak i zerwanie z polityką przywilejów dla mniejszości seksualnych.

d2zjg0j

Nie wiadomo oczywiście, jakie będą rządy nowego, 45. prezydenta USA. Jedno jest jednak pewne. Jego zwycięstwo nie było kresem demokracji czy też oznaką jej choroby, ale przeciwnie, dowodem, że wciąż jest żywa. Kiedy ludzie mają dość rządzących elit, to mogą je od władzy odsunąć w najbardziej banalny i zwykły sposób jaki sobie można tylko wyobrazić - wrzucając głos do urny. I tak się właśnie stało w Ameryce.

Paweł Lisicki dla WP Opinii

_*Paweł Lisicki *- redaktor naczelny tygodnika "Do Rzeczy". Dziennikarz, publicysta, pisarz. Były redaktor naczelny dziennika "Rzeczpospolita" oraz tygodnika "Uważam Rze"._

Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.

d2zjg0j
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2zjg0j